Dzień dłużył się nieubłaganie. Sen nie nadchodził. Czarne żaluzje
skutecznie blokowały dostęp światła. Wsłuchiwałem się w tykanie zegara.
Znudzony bezczynnym leżeniem i niemożnością zaśnięcia wstałem i
powlokłem się do biblioteczki. Sięgnąłem po swoją ulubioną książkę. W
sumie była dla mnie jak biblia. Komedia ludzka w pigułce. ,,Ojciec
Goriot” towarzyszył mi od dawien dawna. Widać było po stanie, w jakim
była książka. Pożółkłe strony, potargane kartki, zniszczony grzbiet i
oprawa. Otwarłem książkę i począłem po raz chyba setny ją czytać. Była
nie do znudzenia. Chyba mógłbym ją wyrecytować na pamięć, ale cóż
poradzić. Jej uniwersalizm i symbolizm oczarował mnie do głębi. Po
przeczytaniu ponad połowy książki zdałem sobie sprawę, że słońce winno
już zajść. Odłożyłem ,,Ojca Goriot” na półkę i ubrawszy się w czystą
koszulę i nienagannie wyprasowane spodnie wyszedłem z pokoju. Strażnik
jak zwykle nie zdał sobie sprawy, że bawię się na nim iluzją. Nie było z
nim większych problemów. Przeszedłem przez korytarz idąc do wspólnego,
dużego salonu mając nadzieję, że kogoś tam spotkam. Znudziło mi się
milczenie. Od dawna nie wychodziłem, czas sobie urozmaicić rozkład
,,nocy”.
Nie myliłem się. W salonie siedziała młoda dziewczyna.
<Rose?>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz